Dzień dobry,
Piszę, bo mam sporo wątpliwości odnośnie tego co usłyszałam u lekarza.
Ogólnie tak jakoś rok temu miałam cytologię, coś nie tam nieprawidłowo, usłyszałam, że to nadżerka, że nie trzeba się martwić tylko robić cytologię. Dostałam tabletki antykoncepcyjne (Atywia, później w aptece dali mi Bonadea).
Tabletki się skończyły, miałam dwa miesiące przerwy. Później miałam grzybicę pochwy, właściwie sama przeszła, ale przy następnej wizycie powiedziałam o tym i dostałam jakąś maść do wciśnięcia. Właściwie objawy same przeszły, już nie wróciły. Znów dostałam tabletki.
Była cytologia znowu coś nie tak i skierowanie na kolposkopię. W międzyczasie stosowałam Macmiror. Na kolposkopii usłyszałam, że wszystko w porządku tylko wirusowa infekcja szyjki macicy i zapisać się na kolposkopię za 3 miesiące.
Uff, skoro lekarz tak mówi to nie ma się czym martwić, ale weszłam w internet i 'O Jezu, umieram.'
Więc zapisałam się do ginekologa, ale na wizycie okazało się, że właściwie niepotrzebnie przyszłam. Moja ginekolog popatrzyła na wyniki badania (kolposkopię robiła inna babeczka) powiedziała, że dobrze i jak przyjdę po następną receptę na tabletki to przepisze znowu skierowanie na badanie. Dopytałam czy wciąż mogę brać tabletki, nie miała zastrzeżeń.
I tu moje pytania: To naprawdę jest takie nic? Właściwym postępowaniem jest czekanie w tym przypadku? Nie powinnam odstawić tabletek?
Teraz objawów właściwie żadnych nie odczuwam. Nie piecze, nie swędzi. Zaraz przed kolposkopią stosunek mnie bolał. Wieczorami mam gorączkę, przez cały dzień jest w porządku, na udach miałam dwie takie większe krostki, twarde kuleczki, z ropą (może to nie ma żadnego związku, ale w internecie korzystam z anonimowości )