Dzień dobry,
Od kilku tygodni zauważyłem u siebie pewien problem - piekielnie zacząłem się denerwować upływem czasu... bolą mnie dobre wspomnienia, ze szkoły, z liceum, z wycieczek - wszystko dlatego że mam świadomość że drugi raz przez to nie przejdę, że wszystko staje się takie poważne i beztroskość która mi towarzyszyła zaczyna pryskać. Boli mnie że nie koleguję się już z przyjaciółmi z którymi wcześniej miałem kontakt. Czas mi dosłownie umyka przed nosem, jestem człowiekiem konsekwentnym i cierpliwym. Wyznaczam sobie cele które powoli zaczynam osiągać lub pracuję nad ich osiągnięciem. Boję się straty bliskich, tego że dwa razy dziewiętnastki nie będę świętował. Cieszę się aktualnym życiem i mógłbym siedzieć wiecznie w tym punkcie czasoprzestrzeni aby gdzieś za kilkadziesiąt lat po prostu nie zniknąć i niczego po sobie nie zostawić na tym świecie. Boli mnie że dopiero dojrzałość pozwoliła mi dostrzec stracony czas na rzeczy nieużyteczne. Ubolewam nad tym że po tym wszystkim nic nie ma... bardzo chciałbym wierzyć w życie pośmiertne, w istnienie Boga. Pomogłoby mi to przezwyciężyć poczucie bezużyteczności wszystkiego z czym dzisiaj istniejemy. Nie cieszy mnie sława, pieniądz, rzecz - po co mi to wszystko jeśli i tak każdy z nas trafi pod łopatę. Gdybym wierzył w istnienie Nieba czy czegokolwiek innego z naszej sfery "duchowej" na pewno miałbym większą motywację do przejścia przez życie z podniesioną głową...
Post właściwie piszę, bo z czystej ciekawości zastanawiam się czy istnieje jakieś schorzenie psychiczne któremu przypisuje się taki stan rzeczy... skoro komuś o cholernie dołkowatym podejściu kto chce ze sobą skończyć przypina się łatkę depresji, to co można przypiąć osobie która masakrycznie nie chce aby jej świat się zmieniał i żyć pełnią?