Mam 44 lata, mężczyzna, nadwaga (ok100kg), mieszkam w dużym mieście. Nigdy na nic poważnego nie chorowałem. Nie pracuję ale mam kupę stresów i fobii. Mam żonę i 2 kochanych synków.
Trochę o sobie z życia:
Nigdy nie miałem żadnych problemów gastrycznych itd.
Zazwyczaj wypróżnianie 1 x dziennie w godzinach przedpołudniowych, czasem po dużych ilościach jedzenia także po południu / wieczorem. A jadałem przez ostatnie 15 lat dużo, niezdrowo (fast foody, smażone na kość mięso, mielone, przypieczony grill, jaja zawsze bardzo na twardo, dużo przypraw, soli cukru itd a dodatkowo b często chipsy ziemniaczane czasem kukurydziane. Oczywiście te słone. Do tego pijałem n.dużo coli z biedronki bo mi smakowała. Generalnie napoje gazowane kolorowe słodkie, czasem piwo, rzadziej wódka. Do tego uwielbiałem białą czekoladę... Oczywiście zero jabłek, owoce to raczej tylko arbuz czy melon głównie latem, czasem jakaś rzepa, jadłem np sporo pomidorów ale z mozzarellą i solą, jadałem sałatki itd ale z majonezem, kanapki z majonezem i żółtym serem... a ostatnio jadłem sporo serów pleśniowych gównie gorgonzola, którą uwielbiałem. Śniadanie zazwyczaj ok. 10 rano obfite - np 3 - 4 duże pajdy chleba białego z szynką / salami i żółtym serem i majonezem albo innym sosem gotowcem, czasem na wierzch jeszcze pomidor. Obiad zazwyczaj smażone piersi kurczaka, smażone na podeszwę, przypalone czasem kotlety mielone z wołowiny lub wieprzowiny, czasem gulasz wieprzowy, często spaghetti z sosami pomidorowymi Dolmio lub ostatnio Pudliszki ale zasypane na bogato tartym żółtym serem zwykłym. Zupy czasem tak, głównie rosół lub barszcz czasem jarzynowe a także zupy kremy z brokułów itd ale one z podbudowie serka topionego. Na obiad zjadałem także sórówki np z kapusty pekińskiej lub rzepy czarnej ale wszystko to ze śmietaną i solą. Ryby max raz w tygodniu i to tak od 3 lat bo się uparłem. Przez dłuższy czas była to głównie tilapia smażona na patelni na oleju rzepakowym, na brązowo. Do tego frytki z frytkownicy, często domowe z ziemniaka ale kupne też się zdarzały. Czasem gotowe danko mrożone typu "warzywa na patelnię" czy jakaś paella itd, głównie z Lidla. Kolacja to było przeżycie. Od bardzo dawna zjadałem np całą pizzę ociekającą gorgonzolą czy innym serem na raz. Najadałem się nieraz tak, że od razu musiałem iść na toaletę bo mi się nie mieściło. Nigdy żadnych problemów gastrycznych... Owszem wzdęcia, kosmiczne bąki nieraz śmierdzące tak, że historia, no ale cale to jedzenie nafaszerowane benzoesanem sodu, cebulą czosnkiem itd... Do tego gazowana cola... musiało tak być (chyba?) Przy tym wszystkim niemal zero ruchu, wszędzie autem, dużo siedzącego życia przed komputerem. Sport to 2 tyg w roku narty i powiedzmy sporadyczne wyjścia na siatkówkę latem. Spacer może raz w tygodniu z psem lub dziećmi ale nie za długi. Męka Pańska z wchodzeniem po schodach, generalnie słabo z ruchem, choć do zdechlaków nie należę. Cóż.
Pierwszy "schodek" :
Pewnym przełomem choć niestety nie na długo, była jesień 2012r kiedy mój 4,5 letni synek zachorował na ALL (białaczkę). Potężny stres, pierwsze przemyślenia co do tego co jem itd... Tu dodam, że stres towarzyszył mi od 2009r kiedy popadłem w konflikt z sąsiadami w kamienicy co skutkowało "wojenką" strachem przed podkablowaniem na US itd... (jestem bezrobotny z wyboru ale lubię dłubać w garażu co im się nie podobało). Potem doszedł stres związany z podobną sprawą o ten mój garaż stojący częściowo na granicy z pewną Wspólnotą Mieszkaniową co im się nie podobało. A ja.. nerwus, nakręcam się to i stres gotowy. Ale wracając jeszcze do stresu związanego z chorobą syna.
Trafił na hematologię 25.11.12. Strach, niedowierzanie, dlaczego on.. przecież to nie nas...
Przestałem jeść... dopiero po kilku dobrych dniach zacząłem nieśmiało pojadać.. co..? Ano prażynki krewetkowe. Gdzieś wyczytałem że to zdrowsze od zwykłych chipsów, bo bez przypraw itd... Pamietam, że w tym okresie (powiedzmy do Świąt BN) schudłem nieco, nie pamiętam dokładnie ile ale powiedzmy, że ok 8, może 10 kilo. Pamiętam, że spodnie z tyłka mi spadały. Wyciągałem stare.
Po nowym roku okazało się, że co prawda synek jeszcze w szpitalu pozostanie na chemioterapii do lata ale leczenie idzie super i są wielkie szanse na powrót do zdrowia. Stres pomału odpuszczał a ja jadłem coraz więcej. Niestety powróciły chipsy i cola. Co prawda niby to więcej jadałem warzyw ale znalazłem kolejną pyszność - kebab i to cielęcy. Nie jadałem go codziennie ale raz w tygodniu się zdarzało. Do tego dość często zjadałem np 1kg kołdunów na raz - gotowych oczywiście.
Jak zwykle powróciły nocne sute kolacje z pizzą na czele.
Latem 2014 ważyłem już nieco ponad 100kg. a spodnie dopinałem na siłę. Latem też mniej chodziłem w jeansach za to nosiłem luźne ciuszki na gumkach. Nawet nie zauważyłem jak się spasłem. Po wakacjach
zauważyłem, że ciężko mi buty zawiązać. Brzuch po prostu przeszkadzał. Muszę tu dodać, że nie byłem cały gruby ale bęben miałem wydęty jak piwosz.
Wciąż zero problemów gastrycznych.
Wszystko to trwało z mniejszymi lub większymi zmianami do 20 listopada 2014r.
Przełom:
Dokładnie 19 listopada 2014 podczas porannej defekacji (zazwyczaj miewałem dość twardy kał choć nie były to zaparcia) zauważyłem na papierze toaletowym 2 czerwone plamki krwi.
Strach! W jednej chwili przypomniałem sobie mojego ojca, który 10 lat wcześniej zmarł między innymi mając raka jelita grubego. Padł na mnie blady strach. Dla pewności onejrzałem jeszcze to co pływało w toalecie. Był to dość zbity baton kałowy (3szt) o długościach ok 7cm każdy, koloru jasnobrązowego. Na jednym w połowie była jakby otoczka tej krwi ale spłynęła z wodą podczas gdy go wyciągałem z muszli. Rozgniotłem to jeszcze w papierze. W środku raczej nie było nic. Kał był "ładny" taki sam jak pozostałe dwa kawałki. Porobiłem zdjęcia. Widziała to na żywo tylko moja żona i mama. Obie twierdzą że to jest jasna, świeża krew. Padła sugestia, że to na pewno hemoroidy, żebym się nie stresował żadnym rakiem.
Ponieważ nie dałem do końca wiary zasięgnąłem języka u onkologa. Pokazałem fotki. Oczywiście żadnych gwarancji nie ma ale to raczej hemoroida, może szczelina odbytu a najpewniej jakieś "krwawnięcie" ze śluzówki jelita spowodowane przeciskaniem się twardego kału.
Dzień później poszedłem do lekarza pierwszego kontaktu. Pani doktor zrobiła mi badanie per rectum i stwierdziła, że nie ma powodu do niepokoju bo tam nic nie ma. Co prawda wyczuła palcem jakieś minimalne zgrubienie (ale nie pamiętam w którym dokładnie miejscu) lecz powiedziała, że to np może być hemoroida, być może nawet ta co upuściła krew. Nieco odetchnąłem, jednak przypomniałem sobie że przecież mój ojciec zmarł mają RJG. Jemu resekowali część jelita bo mu zablokowało światło jelita zupełnie. No ale on miał 74 lata, miażdżycę, wieńcówkę, głęboką cukrzycę a dodatkowo rok wcześniej przeszedł udar mózgu. Wyszedł z niego ale brał leki przeciwzakrzepowe. Po operacji RJG nie zrastało się coś tam, trafił ponownie na stół, gdzie dopadł go kolejny udar mózgu i już się więcej nie wybudził... Czy zatem zmarł na RJG? Może pożyłby jeszcze kilka lat kto wie.
Nie mniej jednak ta historia spowodowała, że moja Pani doktor dała mi skierowanie na kolonoskopię.
Niestety okazało się, że na NFZ trzeba będzie czekać dobre kilka miesięcy, prawie rok. Mowa oczywiście o polecanym szpitalu itd.
Był to okres przedświąteczny, zalatani, zabiegani... wciąż coś. Ze mną nic się dalej nie działo. Powoli niby zapominałem o sprawie. Stwierdziłem, ze zrobię te kolonoskopię prywatnie po świętach. Wciąż nic się nie działo z moim brzuchem. Wypróżnienia w normie.
Zmiana natomiast była żywieniowa. Od 20 listopada odstawiłem całkowicie wszelkiej maści chipsy, chrupki i inne śmieciowe jedzenie. Odstawiłem także colę i napoje kolorowe. W ich miejsce kupiłem kwas chlebowy i podpiwek (trochę Oboloń, trochę polski z browaru). Piłem je ale bez przesady do 24grudnia.
W jedzeniu zmieniłem jednak bardzo dużo. Ograniczyłem smażone danie na rzecz robionych w piekarniku w folii alu. Okazało się, że pyszne! Prawdę mówiąc takie dania, zwłaszcza ryby robiłem już wcześniej ale nie często. Teraz częściej. Od 20 listopada zacząłem pić zieloną herbatę w miejsce kawy rozpuszczalnej Nescafe którą piłem ze 3 x na dzień - (na kubek używałem 4 łyżeczek cukru!).
Zacząłem także jeść więcej warzyw, duszonych na patelni w oleju ale nie spalonych. Przestałem jeść białą czekoladę, mniej jadłem majonezów itd. Częściej jedliśmy duszone ryby z piekarnika z folii ale teraz łososia i pstrągi. Utrzymałem jednak bułki pszenne jako pieczywo, choć przekonałem się do ciemnego chleba. Przestałem suto najadać się na kolację, choć pizza się kilka razy zdarzyła. Zacząłem jeść dużo sałaty, pomidorów,ogórków, papryki świeżej, ziół itd najczęściej w postaci sałatki z dodatkiem fety lub mozzarelli i sosów typu vinaegret.
Drugi "schodek" stresowy:
19 grudnia wieczorem nasz pies (który od 2 lat żył już na kredyt z racji różnych schorzeń, ślepoty i wieku) dostał jakiegoś paraliżu. Myślałem że to koniec. Stres! Strach, że umrze nam na rekach.. cała noc z żoną go masowaliśmy... odżył. Żyje do dziś.
Tej samej nocy wszedł do pokoju nasz synek i stwierdził, że się źle czuje. Maił gorączkę. Pierwsza taka historia od wyjścia ze szpitala. Następny dzień... gorączka coraz wyższa.. pod 40C...
Źle się to kojarzyło.. Stres kolejny. kazali wracać do szpitala. Badania krwi, kału powiewy.. nic nie wiedzą... Stres znów....
Ciąg dalszy poniżej: