Odpowiedz na ten temat

Post a reply to the thread: Potrzebuję diagnozy, porady odnośnie mojej osoby

Twoja wiadomosc

Kliknij tutaj, aby sie zalogowac

Wpisz wynik sumy liczb 10 i 12

 

Send Trackbacks to (Separate multiple URLs with spaces)

Mozesz dodac ikonke do wiadomosci z ponizszej listy

Dodatkowe opcje

  • Will turn www.example.com into [URL]http://www.example.com[/URL].

Mapa tematow (Nowe na poczatku)

  • 05-24-2016, 20:21
    szaman.ka

    potrzebna Ci jest terapia

    Z tego co opisujesz wynika, że potrzebujesz terapii. Terapii nie ma się co obawiać, ani wstydzić, bo terapeuci są od tego, by Ci pomóc. A trudności psychologiczne są taką samą dolegliwością jak np. katar czy zapalenie.

    1.Z tego, co ja zobaczyłam w Twoim opisie- to masz trudności w relacji z matką. To nie jest właściwa rola i pozycja w relacji matka córka- jaką opisujesz-rola opiekunki, czy też może matki swojej matki.

    2. Masz uraz społeczny po przeżytym pobiciu Cię przez kolegów.

    3. Lęk przed bliskim związkiem.

    4. Tłumisz swoje uczucia. Piszesz, że nie czujesz radości. Skoro tłumisz swoje naturalne uczucia takie jak złość , gniew i podobne, to nie czujesz też tych pozytywnych-takich jak radość.

    5.Masz mylne wyobrażenie o naturze człowieka. Człowiek nie jest istotą logiczną, lecz emocjonalna. Kieruje się w dużej części podświadomymi motywami w swoim zachowaniu, więc trudno oczekiwać logiki w tym. Nawet jeśli Ci się wydaje, że Ty się kierujesz logiką, czy zdrowym rozsądkiem, to się mylisz. Również Twoje zachowania są powodowane takimi uczuciami i emocjami jak np. lęk, obawa, miłość itd.

    6. Takie zachowania, jak opisujesz, z odkładaniem wszystkiego na później nazywa się prokrastynacja i to się leczy na terapii behawioralno -poznawczej- terapia schematu. Słusznie podejrzewasz, że za tym stoi lęk.

    7. Masz poczucie winy, że nie jesteś doskonała, które przebija z Twojego opisu.

    Z uwagi na wielość Twoich problemów związanych ze stosunkami interpersonalnymi, najkorzystniejsza byłaby dla Ciebie terapia grupowa, lecz zdaję sobie sprawę, że może być dla Ciebie za trudna na początek. Powinnaś się zainteresować terapią w nurcie integratywnym , lub psychodynamicznym+ psychodramatycznym. Takie terapie dają szansę na odblokowanie i nauczenie się przeżywać emocje. Wtedy dopiero jest szansa, że poczujesz też radość.
    Taką terapię najkorzystniej byłoby odbyć w stacjonarnym ośrodku. Jeśli będziesz zainteresowana, to podam Ci adresy gdzie można się strać o przyjęcie w ramach NFZ.
    Sama nie jesteś w stanie przezwyciężyć opisanych problemów. To jest niemożliwe. Jesteś w takim wieku, że możesz jeszcze z powodzeniem zmienić swoje życie. Problemy, które opisałaś są dość, powszechne u kandydatów na terapię więc nie masz się czego wstydzić.
  • 05-17-2016, 14:55
    Jaaa
    Cześć Na początek: jesteś całkowicie normalna, wszystko co napisałaś jest bardzo charakterystyczne dla osób wrażliwych, introwertycznych. Ja miałam tak samo, ale z tego (nieco) wyrosłam. Kochana, należysz do grona lepszych ludzi na świecie, tych wrażliwych na cudzą krzywdę, uczciwych, prawych, widzących więcej i pragnących, by świat był lepszy. I mających trudności z pogodzeniem się z faktem, że świat jednak nie jest taki, jak powinien. Że ludzie nie są tacy, jak powinni być, że mają pełno wad, że zachowują się nielogicznie, samolubnie. Wrażliwym osobom jest najciężej na tym świecie! Są wykorzystywani przez innych (bo dają się wykorzystywać!), ciężko znoszą zło, zawiść ze strony innych, nie potrafią wpasować się w kłamliwy, obłudny, ekstrawertyczny tryb życia ludzi tzw. "zwykłych".

    Poczytaj, co pisałam w tych wątkach, nie chce mi się powtarzać, a może coś z tego ci się przyda
    medyczka.pl/niechec-slomiany-zapal-strach-wegetacja-50624
    medyczka.pl/dystymia-co-robic-50647

    Przeczytaj książkę "Ciszej proszę...Siła introwersji (...)" Susan Cain!!!

    Jesteś introwertyczką, która dobrze, tak naprawdę dobrze i naturalnie może się czuć tylko i wyłącznie w nielicznym gronie najbliższej rodziny oraz przyjaciół. Przy czym znaleźć prawdziwego przyjaciela jest bardzo ciężko introwertykom - takiego, przy którym można być na 100% sobą, przy którym można robić z siebie debila, można się wygłupiać, dłubać w nosie, bekać, przy którym można wyglądać jak ostatnia fleja, któremu można wszystko powiedzieć, wszystko wyznać, któremu można wytknąć bez skrupułów wszystkie wady, któremu można powiedzieć prosto w oczy, że się źle zachował, że jest taki czy owaki, a on się za to nie obrazi tylko weźmie sobie słowa do serca. Taki ktoś to prawdziwy przyjaciel - ktoś, z kim nie boisz się spotykać, kto cię nie stresuje, przy którym jesteś całkowicie szczera, przy którym nic nie udajesz. A ludzie, o których piszesz, że udajesz przy nich nawet śmiech, nie są twoimi przyjaciółmi. To tylko znajomi. Znajomych możemy mieć całą masę, ale o ile ekstrawertycy kochają wszystkich, każdy znajomy to dla nich jak przyjaciel, z każdym czują się na luzie, o tyle dla introwertyków jak ty kontakty ze znajomymi bywają trudne, napięte, stresujące. Dlatego boisz się chodzić na imprezy, dlatego chciałabyś pójść (bo na imprezie, zabawie, jest wesoło, można się fajnie bawić, miło spędzić czas), ale się boisz bo nie masz z kim tam iść (bo ludzie, którzy tam idą z tobą, są tylko znajomymi, przy których jesteś wciąż w jakiś sposób skrępowana, nie potrafisz się przy nich całkowicie wyluzować). Przynajmniej ja tak miałam

    Odkładanie na później - to norma dla większości ludzi, tylko niektórych (jak ciebie) bardziej to wkurza - chcesz, a nie możesz, chcesz być lepsza, ale twoja psychika z tobą walczy. Niektórzy się poddają (ilu ludzi zaczyna np. się uczyć obcego języka, kupuje książki, i po paru dniach wszystko rzuca w kąt!) i akceptują to, że im się nie chce, że wszystko robią na ostatnią chwilę, a inni próbują się zmienić, jak ty. Tylko to jest trudne! Trzeba walczyć z samym sobą. Metoda rozkładania zadań na czynniki pierwsze i spisywania punktów do zrobienia jest całkiem dobra, każde odhaczenie wykonanego małego zadania to mała nagroda "uff udało się, kroczek do przodu". Zobacz filmik na TED - ted.com/talks/tim_urban_inside_the_mind_of_a_master_procrastinat or Dobrze jest dawać sobie "deadline'y", czyli że np. rano, zaraz po wstaniu z łóżka, od godziny 8 do 10 będę robiła tylko to (np. pisała pracę) i nic więcej, a potem daję sobie luz. Im dłużej w ciągu dnia się zwleka ze zrobieniem czegoś, tym ciężej się za to zabrać. Dobrze jest z rozpędu, jak tylko się postawi stopy na podłodze wstając z łóżka, zrobić wszystkie zaległe rzeczy, jedne za drugimi, nie siadając nawet na chwilę - np. umyć głowę, pozmywać naczynia, podlać kwiatki, wyjść po zakupy itp. Ale ogólnie jest ciężko, trudno w ogóle zacząć coś robić - bo jak już się zacznie, to dalej zwykle jakoś tam idzie. Mogą trochę pomóc różne suplementy, np. wiem, że niektórym bardzo pomaga spirulina - kilka tabletek tak nakręciło mojego znajomego tzw. lenia, że w jeden dzień zrobił masę rzeczy, do których nie mógł się zebrać tygodniami. Mnie też ona dodaje energii i chęci do działania, więc polecam.

    Co powinnaś zrobić według mnie? Zrozumieć, że świat jest wyzwaniem, bardzo trudnym wyzwaniem, z którym musimy sobie poradzić. Jak z egzaminem na studia, jak z łamigłówką. Gdyby świat był idealny, i ludzie też, nie mielibyśmy po co żyć - skoro wszystko byłoby idealne, my także, to co mielibyśmy w sobie rozwijać, jak mielibyśmy stawać się lepsi (skoro już jesteśmy naj)? Ty też nie jesteś idealna, masz wady jak wszyscy twoi znajomi, tylko inne. Oni muszą ćwiczyć uczciwość, empatię, muszą uczyć się większej wrażliwości, doceniania innych, dawania z siebie więcej, a ty musisz nauczyć się bardziej dbać o siebie, niż o innych, nauczyć się radzić sobie z problemami, z nieprzyjemnościami zaznawanymi od innych osób, nauczyć się kochać i akceptować siebie. Za bardzo skupiasz się na tym, jak cię widzą inni, za bardzo chcesz być dla nich naj - teraz musisz być naj dla siebie, dawaj innym mniej, naucz się odmawiać, stawiać granice, domagać swego. Musisz się nauczyć wyrażać głośno swoje zdanie, swoje potrzeby - np. "nie podobało mi się, jak mnie potraktowałeś, czułam się przez ciebie źle"; "ostatnio zrobiłam dla ciebie to i tamto, teraz chyba już czas na rewanż z twojej strony" itd. Naucz się być szczera - powiedz np. rodzinie, że nie potrafisz się w tej chwili szczerze zaśmiać, że nie masz na to siły, choć śmieszy cię wewnętrznie to czy tamto. Mów, co myślisz, wyrzucaj z siebie wszystko, co w tobie siedzi i cię ciśnie, nie myśl o konsekwencjach - tłumienie uczuć, zatrzymywanie w sobie emocji, słów, odbija się na ciele fizycznym i na psychice. Jeśli ktoś np. opowie żart, którego nie zrozumiesz, podczas gdy inni się śmieją, to nie udawaj, że też cię on rozśmieszył, ale zapytaj głośno, o co w nim chodziło, bo nie zrozumiałaś. Wytłumaczą ci żart i może też się zaśmiejesz, szczerze. Chodzi mi o to, że twoim zadaniem jest zaakceptowanie siebie i tego, że nie wszyscy muszą cię lubić, że nie muszą cię akceptować, ale powinni widzieć ciebie prawdziwą, a nie sztuczną - bo jak ktoś cię może prawdziwie polubić, jak masz znaleźć prawdziwego przyjaciela, skoro udajesz kogoś innego??

    Ja też mam skłonności do rozpisywania się, hehe - wybacz! W każdym razie - doskonale cię rozumiem, wiem, jak jesteś sfrustrowana. Tak naprawdę tylko na zwierzętach możesz polegać, nic nie musisz przed nimi udawać, a one cię nie oszukają, nie skrzywdzą, są szczere w swoich uczuciach.

    Pisz tu dalej, chętnie poczytaj rozmyślania innej podobnej osoby. Możesz też do mnie na PW napisać, jeśli chcesz, ale ostrzegam, że (jak chyba widać) mam skłonność do rozpisywania się straszliwego i wymądrzania się
  • 05-16-2016, 22:01
    Nie zarejestrowany
    Cz. II
    Nie zmienia to faktu, że tęsknię za ludźmi... Każda impreza/zabawa/spotkanie, które ominę przez moje tchórzostwo jest przeze mnie przepłakana lub przesiedziana ze smutkiem w łóżku. Powodem jest, że ludzka radość jest moim zdaniem zaraźliwa. Jak ktoś się śmieje lub uśmiecha to czuję jakby mnie ktoś podładował. Dlatego może uwielbiam pracę z dziećmi i młodzieżą. Przy nich mogę być lepszą sobą, żyjącą w kolorach, a nie w szarości. Ponadto jestem aż przesadnie uprzejma i grzeczna... z serii osób które: wyciągają ręce z kieszeni mówiąc "dzień dobry", oburzają się na brak dobrych manier, pomogą nieść starszej pani zakupy. Mam słabość do starszych osób... może dlatego, że zbytnio kontaktu z dziadkami nie miałam w życiu. Babcia jako hipochondryczka i przy okazji egocentryczka skupiała się gównie na sobie i swoich problemach. Dziadek w ogóle mało się nami interesował, do czasu aż był bardzo chory i potrzebował pomocy mamy w pisaniu różnych "pism" do urzędu. Zresztą i tak nie był z babcią od dawien dawna - jeszcze za młodości mamy się rozstali - i miał nową rodzinę, więc czułam się tam obco. <- To rodzice mojej mamy. Oboje już nie żyją. Dalej dziadkowie od strony taty - inna sprawa, bo jak miałam 5 lat to mama tatę wyrzuciła z domu - miała swoje powody i to w sumie lepiej biorąc pod uwagę jego lenistwo oraz obsesję niekiedy na jej punkcie i czy go przypadkiem nie zdradza - tego i innych faktów dowiedziałam się później. Jako dziecko tego nie kojarzę. Kojarzę natomiast słomiany zapał ojca - to jak mówił że wpadnie za tydzień, a dzwonił po trzech miesiącach - a mieszkaliśmy w tym samym mieście i to nie na drugich końcach. Na dokładkę byłam dzieckiem z drugiego małżeństwa taty. Toteż u dziadków, u których mieszkał on i masa ludzi się tam przewijała... czułam się jeszcze bardziej obco... Jakby niekiedy zapominali, że mają jeszcze jedną wnuczkę (a wnuków mieli sporo). Więc wszelkie prezenty jako dziecko to były "szybkie awarie" pt. nieużywana figurka, czy inny bibelot. Tata nie był lepszy.. prezent w kiosku za 50 gr. "NIE WIĘCEJ!" albo zabawki z autokaru, które jakieś dzieci zostawiły (był kierowcą)... Cóż. Im byłam starsza tym mniej chętniej jeździłam do dziadków, bo mało mnie tam ojciec zabierał, obco się tam czułam i starałam się tego niemiłego uczucia unikać. Obecnie babcia już nie żyje i został tylko dziadek. A i mój ojciec również nie żyje - zmarł na raka, o którym nikt nie wiedział i którego nie leczył.
    Na dobrą, więc sprawę mam w moim życiu tylko moją matkę - jest chyba jednym z niewielu powodów, dla których żyję i chcę żyć... Nie byłam planowanym dzieckiem... Mama wręcz nie chciała mieć nigdy dziecka, ale jak się urodziłam to poświęcała się dla mnie non stop i wiele przeze mnie przeszła. Jest dużo starsza, bo w naszej rodzinie od kilku pokoleń dzieci rodzą się po 30 roku życia. Dlatego, gdyby ktoś mnie pytał czy mam powód do życia - tak, gdybym umarła przed moją matką, to by ją załamało. Nienawidzę oglądać jej smutnej, zmęczonej i zdołowanej. Gdy ktoś ją krzywdzi mam ochotę zapomnieć o kulturze i uprzejmościach i wygarnąć takiej osobie. Momentami mam wrażenie, że traktuję ją tak jak matka traktuje dziecko - jestem nadopiekuńcza, świata poza nią niekiedy nie widzę i jest dla mnie najważniejsza, chcę by była zadowolona. Ale to przechodzi niestety dalej. Liczę się z jej zdaniem za bardzo - wybór studiów, ewentualny wygląd chłopaka, który mógłby mi się podobać, czy masa innych rzeczy... zdanie mojej matki przeważa, nawet jeśli ona tego nie chce. Nie umiem jej odmawiać. Nie lubię też by była smutna, więc wszelkie kłótnie czy nieporozumienia, w końcu poddaję i staram się wszystko z mej strony zamaskować by nie czuła się winna lub smutna - a ma do tego tendencje.
    Znacznie bardziej niż z ludźmi, wolę przebywać ze zwierzętami. Praca z psami, czy innego rodzaju zwierzakami, jest dla mnie relaksująca i czuję się z nimi pewniej i spokojniej. Mogę być sobą - nie krytykują, nie zdradzają, nie są "nielogiczni".. Są to po prostu zwierzęta. Od dawna, więc udzielam się w wolontariacie i gdyby nie to, to pewnie byłabym w nieco gorszym stanie - tak to muszę się pojawiać na różnych akcjach i udzielać wśród ludzi.
    To chyba najkrócej omówione moje problemy społeczne jak to tylko było moim zdaniem możliwe - mam tendencję, do zbyt długich opisów - także w mówieniu, ale wychodzę z założenia, że po to mamy możliwość rozmawiania i porozumiewania się by z tego korzystać, a gdy nam na czymś zależy, nie powinniśmy szczędzić języka by uniknąć nieporozumień - dziwnym trafem ludzi to irytuje... nie lubią wyjaśnień, dłuższych przemów itd.
    - Zwlekanie, odkładanie, uciekanie - Nie wiem jak mam to nazwać. Gdyby powyższe problemy były jedynymi to nie byłoby tak źle... Ale jest coś co jeszcze bardziej utrudnia mi funkcjonowanie. Opisując to w miarę krótko: Często gdy mam coś do zrobienia/przygotowania, odkładam to.. W sumie to dotyczy wszystkiego.. od wyniesienia kubka po napoju do kuchni, kończąc na przygotowaniu planu imprezy, dogadanie z innymi osobami konkursu, napisanie pracy na studia, przygotowaniu się na imprezę, czy wielu innych mniej lub bardziej ważnych spraw. Zaczyna się od tego, że jestem bardzo podekscytowana i chcę to zrobić, ale potem to odkładam. Kumuluje mi się lista rzeczy do zrobienia - jest ich coraz więcej i mnie przytłaczają. Na początku zwlekałam z wykonaniem ich bo uważałam, ze nie będzie to problemem. Potem jednak gdy ludzie zaczynają się dobijać, złościć, lub po prostu widzę, że mogę mieć przez to problem, unikam zadania jeszcze bardziej w obawie przed konsekwencjami. Kończy się na tym, że coś takiego wykonuję ledwo na czas, albo po czasie. I nie obchodzi się bez problemów i poważnych konsekwencji. Prawda jest, jednak taka, że ciężko mi przyznać, że początkowe odwlekanie zadania i jego wykonania to wynik obaw... wielu obaw... Że np. nie podołam i kogoś zawiodę, albo że mi się uda i przez to będzie się ode mnie wymagało więcej, a ja przecież nie dam rady bo nie jestem taka dobra w tym. <- Przez takie coś bardzo często mam problemy. Nawet moja mama uważa, że jestem po prostu leniwa. Zaczęłam z tym walczyć. Prowadzę listy zadań - wszystkich - Te trudniejsze rozbijam na czynniki pierwsze. Odznaczam to co wykonałam. Robię po trochu - nie wszystko na raz. Ale bywa ciężko, jeśli nikt nie kontroluje czy na pewno to robię. Wystarczy gorszy dzień i kartkę odsuwam i znów wszystkiego unikam. Ale nie powiem mojej mamie, czy ojczymowi, albo koleżance jakiejś by mnie pilnowali bo każdy ma swoje problemy i będą poirytowani tym.
    Zwłaszcza mojej mamie ciężko czasem o pewnych rzeczach mówić, bo przez to że staram się ją "chronić", łatwiej mi ją zranić - jesteśmy zupełnie inne. Dla niej moje problemy są nielogiczne. Większość rozmów kończy się jej tekstami pt. "to jej wina" albo ucinaniem tematu. Nigdy nie mam okazji wygadać się do końca, albo wyjaśnić. A próby nadmierne wyjaśnienia kończą się z jej strony uznaniem tego za atak pod jej adresem lub zarzucaniem jej niepowodzeń. Dlatego też nie umiem jej powiedzieć o moich problemach - boję się, że uzna to za swoje niepowodzenie i że popełniła gdzieś błąd i mogła mi wcześniej pomóc, a przecież ciężko o to skoro tak usilnie zawsze ukrywałam przed nią moje problemy - nawet kłamiąc i to na potęgę.
    - Emocje - mam problem z radzeniem sobie ze stresem. Dlatego przywykłam do "zamykania" tego co stresujące, złe itd. Umiem się na to zamknąć, odgrodzić. Myślę o czymś innym, uciekam w film, książkę, pisanie, czy własne myśli o czymś innym. Niby jest to miłe... Wydaje się jakbym żyła w wiecznym optymizmie i stres oraz smutki mnie się nie imały, ale to nie prawda. Gdy siedzę sama czasem dopadają mnie nagle skumulowane emocje i muszę je wypłakać. W rozmowach o emocjach cała się trzęsę, głos mi drży, pocę się i przede wszystkim zaczynają mi łzawić oczy aż w końcu wpadam w płacz i to nie "normalny" ale paniczny płacz, który trzyma mnie bardzo długo. A im bardziej kogoś to irytuje, tym bardziej wpadam w panikę.
    Coraz częściej łapię się na tym, że nie umiem się prawdziwie śmiać. Nie pamiętam jak brzmi normalny śmiech w moim wykonaniu, bo śmieję się najczęściej wymuszenie by wpasować się do towarzystwa - by nie uchodzić za nudną lub smutasa i nie zostać wykluczoną. Często coś jest śmiesznie i normalnie bym się pewnie śmiała, ale gdy nie jestem z ludźmi czuję się na tyle zmęczona, że nie mam sił i chęci na śmianie się... No ale moja rodzina jest bardzo "wesoła", więc zaraz byłoby to dziwne, gdybym się nie śmiała. Ale sztuczny śmiech, na który zwracają mi uwagę też ich irytuje, więc co ja poradzę.
    Najlepsze miejsce to mój pokój i obowiązkowo jakiś zwierzak. Obecnie mam psiaka i bardzo mi pomaga się uspokajać i wyciszyć gdy wpadnę w histerię czy jest mi smutno.

    No i to w "skrócie"... podsumowanie moich problemów, tego co udało mi się zauważyć, lub zwrócono mi uwagę. U psychologa, jak wspominała byłam niedawno. Usłyszałam coś o "wierzchołku góry", ale detali nie było bo "koniec czasu", a nie mam ochoty płacić kupy pieniędzy tylko po to by mnie wystawiono za drzwi bez odpowiedzenia chociaż ogólnie co mi jest. Toteż zniechęcona nie mam zamiaru tam ponownie iść... Zresztą i tak ciężko mi było mówić otwarcie. Cała się trzęsłam i miałam mokre oczy, a przed kimś innym trudno jest mi płakać. Nie mogę sobie na to pozwolić. Zresztą ton psychologów też mnie irytuje. Nie czuję się przy nich swobodnie. Jako dziecko po podstawówce byłam u kilku psychologów, ale robiłam ich wtedy "w konia" i wyszłam z założenia, że łatwo ich oszukać.
    Już samo opisanie tutaj z czym się zmagam jest dla mnie ogromną ulgą - i chociaż większość osób będzie się pewnie śmiać, lub uzna moje problemy za wybujałe, albo że to nie jest normalne i łatwo sobie z tym poradzić zapewne to mam nadzieję, że może znajdzie się chociaż jedna osoba, która odpowie mi szczerze i poczuję wreszcie odrobinę zachęty do walki z tym i spróbuję ponownie udać się na rozmowę.

    Z góry dziękuję i bardzo przepraszam za tak długie wypociny.
  • 05-16-2016, 22:01
    Nie zarejestrowany

    Potrzebuję diagnozy, porady odnośnie mojej osoby

    Witam. Na wstępie powiem, że próbowałam jakiś czas temu wybrać się do psychologa, ale rozmowa twarzą w twarz jest dla mnie trudna, więc skończyło się na tym, że nie mówiłam zbyt otwarcie. Mam już tyle lat - 24 - że zdaję sobie sprawę, iż coś jest ze mną nie tak i niekiedy to wrażenie jest wręcz obsesyjne. Ludzie wokół mnie też to widzą - mówię tylko o raptem kilku bliskich osobach, które mają ze mną częsty kontakt, jak chociażby moja matka, z którą mieszkam - nie mam ojca. I tu zaczynają się schody. Pozwolę sobie przytoczyć to z czym mam największy problem by powiedzieć na głos i co zaczyna mnie męczyć i gnieść - wiem, że jeśli miałabym chociaż niewielkie pojęcie o tym, co mi dolega to mogłabym próbować szukać pomocy długodystansowej - chociażby ze strony bliskich. Niestety jest to cały zwał problemów, które się przez życie namnożyły i mało kto pewnie przez to przebrnie - wiadomo, że w rozmowie łatwiej to przyswoić niż w tekście, ale ja bym nie dała rady tego w rozmowie wydusić.

    W takim razie zaczynam:

    cz. I
    - Kontakty z innymi ludźmi - bywa różnie... ogólnie, gdy siedzę w moim pokoju (który jest dla mnie najbezpieczniejszym miejscem i którego nie lubię opuszczać) to jestem najbardziej sobą i mogę wtedy otwarcie stwierdzić, że za ludźmi nie przepadam... bywają okrutni, nielogiczni i odrażający - nie odczuwam wobec ludzi wrogości, bardziej mnie to smuci i przeraża niż złości. Nie wiem skąd to się wzięło. Jako dziecko kochałam spędzać czas z ludźmi i sprawiało mi to ogromnie dużo radości. Obecnie też czasem mam przebłyski, gdy spędzam czas z dziećmi prowadząc jakieś konkursy, albo bawiąc się z bratankiem, lub po prostu gdy sprawię, że jacyś ludzie się śmieją itp. to na trochę wraca ta radość i uczucie spełnienia. Właściwie to sporo zmieniło się w podstawówce. W połowie podstawówki zmieniałam szkołę i trafiłam do dość nieciekawej placówki - była dość brutalna i w sumie nazwanie jej "dziką dżunglą" byłoby poprawne. Obrywałam w kość nie jeden raz mimo, iż byłam tylko małą dziewczynką. W domu mamie zawsze wymyśliłam wymówkę, że to się stało na WFie itp - byłam aktywna sportowo, więc brzmiało to wiarygodnie. Chociaż w końcu gdy wróciłam z wielkim siniakiem na niemal połowę pleców uznała, że coś nie tak - to było akurat gdy starsi chłopcy zamknęli mnie w jednej salce i stłukli na kwaśne jabłko - jak o tym myślę to zawsze się zaśmieję, że przydała mi się wtedy "pozycja na żółwia" której uczyli nas kilka dni wcześniej w przypadku ataku psa. Później już zawsze w szkole nie odnajdywałam się w grupach - byłam tą "jednostką", która nie pasuje do grup i nie jest przez nie zbytnio akceptowana, ale na której wszyscy polegają, gdy coś trzeba załatwić. Za to z nauczycielami się dogadywałam - wychodziłam od dziecka z założenia, że z dorosłymi łatwiej się porozumieć bo są logiczni. Tym większym szokiem dla mnie było, że w miarę jak rosłam, zauważyłam, że dorośli również zachowują się niekiedy nielogicznie i dziecinnie - w negatywnym tego słowa znaczeniu. U dzieci takie zachowanie rozumiem, ale u dorosłych, którzy byli dla mnie zawsze wzorem, jest to coś irytującego i niezrozumiałego. Co rozumiem przez "nielogiczne" - o czym już kilka razy wspomniałam? To że człowiek irytuje się, gdy np. w czasie sprzeczki druga osoba ma rację - ogrom osób zaprzecza, wykręca się, czy reaguje agresją. W przypadku wpadek i niepowodzeń - uniki i wykręcanie się zamiast przyznania lub chociażby obrócenia tego w żart. Rozpamiętywanie tego co było i gdybanie co by można zmienić - przecież to i tak nie ma już znaczenia. Reagowanie zbyt intensywne do sytuacji - zapomnienie wstawienia zmywarki porównywalne do rozbicia auta. Krzywdzenie innych, mówienie okrutnych i przykrych rzeczy - przecież sami też tego nie lubią. Obrażanie się i te "fochy" mówiąc slangiem młodszych - życie jest ciut za krótkie moim zdaniem by rozpamiętywać drobiazgi i by nie dawać drugich szans. <- To tylko kilka przykładów... Ciężko jest takie coś wyjaśnić. Jeśli chodzi o kontakt z ludźmi to nauczyłam się, że zaufanie to pojęcie względne, a przyjaźń to coś, co spotkać można by było w muzeum, gdyby miało formę cielesną. Unikam, więc słowa "przyjaźń" jak ognia... Mam albo znajomych, albo kolegów, albo jeśli "uważam" kogoś za bliską mi osobę, to powstaje nam taka mała rodzinka: siostra, brat, córcia - w sumie to wzięło się to z zabawy, którą mieliśmy na studiach - cały nasz rok był jedną wielką rodzinką i jako jedynaczce, wydało mi się to ciekawe i zabawne, a przy tym niegroźne... No i lepsze od "przyjaciel" lub "przyjaciółka". Bo moim zdaniem i z mego doświadczenia: ludzie mogą polegać na mnie w 99%.. stanę na głowie, dam z siebie wszystko, rękę z łokciem do ucięcia dam - by pomóc, poradzić, pocieszyć.. Przeboleję najgorsze zniewagi, obelgi i kłótnie, gdy taka osoba ma gorszy dzień. Wszystko wybaczę. Ale w drugą stronę już tak nie jest. Gorszy dzień, komentarz, zapomnienie czegoś, czy odwołanie zwykłego spotkania... To wystarczy by większość ludzi się odwróciła i więcej nie spoglądała przez ramię w moją stronę. Dlatego moje własne problemy i słaby nastrój trzymam w ryzach. Może to kwestia aktorskich ćwiczeń, ale ludziom faktycznie wydaje się, że jestem osobą wesołą, zadowoloną, bez problemów itd. Czyli albo dobrze udaję, albo nie chcą widzieć prawdy. Ze związkami jest podobnie. Chyba jestem atrakcyjna - mówię chyba, bo nie mam zwyczaju się komplementować, chyba że jestem w towarzystwie i trzeba odgrywać tę zabawną i zdystansowaną. A mówię, że chyba jestem, ponieważ "adoratorów" jakby to ująć bywało i bywa nadal sporo. Problem leży tu gdzieś indziej - otóż to ja nie jestem chętna. Normalnie niby nie jest to problem, prawda? Ale jeśli przez całe swoje życie nie zwiążesz się z zupełnie nikim, kontakt fizyczny cię przeraża, myśl o jeszcze większym zbliżeniu paraliżuje.. To już powoli świeci mi się lampka - czy to normalne. Toteż doświadczeń w sferze związków nie mam - raptem raz się całowałam, albo raczej zostałam pocałowana i do dziś na myśl o tym mam ochotę zwymiotować. Przede wszystkim widzę w sobie całą masę wad.. w kilku miejscach za pulchna, w niektórych miejscach skóra mi się moja nie podoba, mam też ogromny problem, że strasznie łatwo się czerwienię - to nie jest rumieniec.. to po prostu pomidor. Z kolei dłonie robią się lodowate i strasznie łatwo się pocą - jak i cała ja, więc często czuję się w towarzystwie niezręcznie. Przy takiej rosnącej masie niedoskonałości boję się, że druga osoba to dostrzeże i zostanę odepchnięta/zraniona/wyśmiana. Inna kwestia to, co wcześniej mówiłam - obawiam się, że inni ludzie mogą być zainteresowani mną - tą która poznają na początku.. wesołą, zaradną i elegancką, ale jeśli miałabym gorszy dzień lub poznawaliby mnie głębiej to zaraz by uciekli. Dlatego gdy tylko zaczynam być z kimś niebezpiecznie blisko wejścia w związek - uciekam, odpycham od siebie.. niekiedy dość boleśnie i brutalnie dla drugiej osoby, za co czuję się okropnie źle i winna. Ale potem próbuję się usprawiedliwiać, że gdyby komuś na mnie zależało to by tak łatwo się nie poddał - ja się łatwo nie poddaję i daję ludziom szansę.
    Z takich właśnie różnych powodów unikam spotkań z ludźmi na dłuższą metę. Ograniczam się do jak najmniejszej liczby wyjść i spotkań i możliwie z większą grupą osób, bo w dwójkę bywa zbyt niezręcznie - uwaga drugiej osoby jest na mnie zogniskowana. Staram się by takie spotkania były w miarę rzadkie, bo wieczne udawanie się i próba wpasowania jest bardzo męcząca i denerwująca na dłuższą metę. Po za tym dla mnie brak kontaktu/spotkania przez np. dwa miesiące nie jest problemem, jak dla większości osób... Mam wrażenie jakby dla mnie czas płynął inaczej i nie robię z tego problemów - niestety znajomości mam masę, z różnych środowisk i ciężko z każdym ciągle rozmawiać. No i o czym? Nie lubię plotkowania, gadania o bzdetach itd. Mam sprawę - piszę. Nie mam - nie piszę. A jak ktoś chce pogadać to niech sam zagai -> Jeden z przykładów braku logiki u innych osób moim zdaniem.
    c.d.n.

Uprawnienia

  • Mozesz zakladac nowe tematy
  • Mozesz pisac wiadomosci
  • Nie mozesz dodawac zalacznikow
  • Nie mozesz edytowac swoich postow
  •  

LinkBacks Enabled by vBSEO

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37