Witam,
pierwszy raz wypowiadam się komukolwiek o moim problemie. Od jakiegoś czasu (mniej więcej rok) zmienił mi się charakter. Kiedyś byłem wesołym, bardzo towarzyskim typkiem, teraz w ogóle nie potrafię rozpoczynać konwersacji ani jej utrzymać, a jeżeli staram się przerwać ciszę, to często palnę coś głupiego, bez zastanowienia. Nie wiem co przyczyniło się to takiej zmiany charakteru, ale wiem, że bardzo mi to przeszkadza. Czuję się bardzo niekomfortowo wśród ludzi (nawet bliskich). Dziś napadł mnie ostry kryzys, w drodze na kolokwium (na które nic nie umiałem, więc zero stresu) w tramwaju miałem ochotę wybiec z krzykiem. Mam lęki (nie boję się czy coś, po prostu czuje się bardzo niekomfortowo) w komunikacji miejskiej, na uczelni...w momencie kiedy wysiadłem na swoim przystanku, cały zbladłem, czułem się słaby, jakbym miał zemdleć czy zwymiotować i czułem (od jakiegoś czasu też to mam) jakbym był "poza swoim ciałem"- jakbym nie miał całkowitej kontroli, tylko każdy krok i ruch ręką muszę przemyśleć(tak jak na maksymalnym haju). Znajomi mówili mi że wyglądam tragicznie, pod salą zalał mnie pot i dostałem drgawek i usiadłem jak najdalej całej grupki. Gdy wszyscy weszli do sali na kolokwium ja wstałem i wyszedłem na zewnątrz i wróciłem do domu (już taksówką bo nie chciałem komunikacją miejską). Cały dzień dzisiaj leżę w łóżku i mam jakieś napady, płaczę (co zdarza mi się niewiarygodnie rzadko), mam jakieś lęki, że boję się ze jestem chory psychicznie, że będą mnie czymś szprychowali, że nie potrafię panować nad sobą, boję się jutrzejszego dnia, że muszę wyjść z mieszkania...Czuję się stale zmęczony i nie potrafię zmusić siebie do niczego...nie mam motywacji, najchętniej bym leżał w swoim łóżku całe życie, bo jest bezpiecznie...4 lata temu zachorowałem na nowotwór (w wieku 16 lat) i dwa lata żyłem w szpitalu poza granicą, może to spowodowało że "zdziczałem"? Miesiąc temu także zmarł mój najbliższy przyjaciel, który przyjechał mnie odwiedzić...od tej pory boję się o każdego (szczytem było jak moja siostra poszła do sklepiku oddalonego o 50 metrów, nie było jej 5 minut a ja zdążyłem 3 razy zadzwonić sprawdzić czy wszystko w porządku). Wyobrażam sobie już miliard możliwości śmierci moich bliskich. Kiedyś byłem bardzo "twardy psychicznie", potrafiłem sobie wmawiać że nie czuję bólu i tak się działo, a dziś boję się o wszystko, przede wszystkim że nie daję rady i nie dam rady sobie z życiem...
Proszę o jakąś "diagnozę", czy podpowiedź wsparcie...
Domyślam się że będę musiał iść do specjalisty, znalazłem psychoterapeutę, bo nie chce już szpikować się kolejną chemią (psychotropy), tylko boję się, że terapia będzie trwała bardzo długo, a chcę zmiany z dnia na dzień, bo już nie mogę wytrzymać (nie mam myśli samobójczych, ale nic nie mogę z sobą zrobić...). Jakieś rady co do specjalistów?
Pozdrawiam